Zdjęcia w poście autorstwa Agaty Gonery, Kamila Kościelaka i nas.
Co roku startujemy tu większą ekipą. Tym razem wystartowała Annika, Sister i dwa Grzechy. Jeden piszący te słowa, drugi - brat Anniki zwany dalej Szwagrem. Przybył on na tą okazję z Włocławka.
Meldujemy się w biurze zawodów - tu od przysłowiowego progu wita nas już Piotr - sympatyczny miejscowy strażak i za razem organizator imprezy. Spotykamy też kilkoro znajomych. Grzechu już na rozgrzewce się ubłocił, więc początki można uznać za udane. W pakiecie startowym między innymi znajduje się fajna koszulka z długim rękawem, co ważne - nie nadźgana sponsorami.
Startujemy. Początek trasy wiedzie po trawie, potem dla niepoznaki mamy chwilę asfaltu, by znów wrócić na tereny równe inaczej. Pojawiają się pierwsze przeszkody - kilka ścianek, które trzeba pokonać raz od góry, raz od dołu. Chwilę za nimi czają się równoważnie i na deser mamy do pokonania jeszcze dwie pochyłe ścianki (taki daszek).
Po krótkiej przebieżce czeka nas przeszkoda Epicka - przez duże E. Wyobraźcie sobie duże pole wysokiej kukurydzy, w którym są wycięte ścieżki tworzące labirynt. Żeby było nieco ciekawiej - całość zaaranżowana na skażoną strefę w okolicach Czarnobyla. Za zakrętami czają się postacie w kombinezonach, krzyczą po ukraińsku i psikają wszystko, co się rusza. Straszne? Tylko genialny umysł mógł na to wpaść. Oba Grzechy po tym labiryncie krążą i krążą (bo i żal wychodzić :P) i tym sposobem zostają wyprzedzeni przez Sistera.
Wbiegamy do lasu. Las w tym upale jest materią iście przyjemną. Tu czeka nas wąwóz (tudzież rów) znany z poprzednich edycji. Pokonujemy go trzykrotnie. Raz wewnątrz rozwieszonej nad rowem siatki, a dwa razy freestylem, czyli przebiegamy w dół i w górę. Chwilę potem wybiegamy na szeroką leśną drogę, gdzie znajduje się punkt z wodą. Tutaj też rozchodzą się ścieżki zawodników biegnących na 5 km i na 10 km.
Przez dłuższą chwilę biegniemy lasem. Tu czai się jedna przeszkoda - trzeba przejść przez pajęczynę ze sznurków. Wybiegamy na pola. Słońce daje nieźle popalić. gdzieś po drodze musimy się przeczołgać przez przepust wodny i dalej biegniemy po tej patelni.
Pojawiają się kolejne przeszkody - chochoł, czyli bele siana do przeskoczenia. Chochoł na Crossie pojawia się co roku, ale za każdym razem jest nieco inny. Chwilę później czeka nas kolejna nowość - ścianka ustawiona pod kątem do ziemi, którą trzeba pokonać hmmm tak na odwrót - od spodu :).
Za zakrętem dostrzegamy kolejne ścianki. Aby zdobyć pierwszą, trzeba wdrapać się po oponach. Kolejne dwie, to nasi starzy znajomi - Wally z bratem. Po wspinaczce czeka nas jazda figurowa, czyli sadzawka błotna.
Po drugiej stronie ulicy czają się dwa zniszczone samochody. Za nimi rów w muł bogaty i staw, taki po szyjkę. Jeszcze tylko nieco chaszczy z pokrzywami i ostatnia prosta, a na jej końcu - meta.
Na mecie dostajemy fajny medal. Po biegu każdy mógł co nieco wszamać. Stoły były zastawione na bogato domowymi ciastami, owocami, napojami. Nieopodal płonęło ognisko i można było sobie na kiju upiec kiełbachę.
Cross Zapaleńców z roku na rok zaskakuje. Tym razem labirynt w strefie skażonej po prostu przebił wszystko. Wróciliśmy zadowoleni i... my tu jeszcze wrócimy :).
Ja przygotowuję się do Runmageddonu, bo to klasyk takich imprez w Polsce:)
OdpowiedzUsuńCoś mało o szwagrze w tym tekście ;) Ale tekst jak zawsze świetny. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń