20 maj 2012

Maraton Praga - udany debiut 13.05.2012

42,195 km ulicami najpiękniejszego miasta w Europie (tak sądzi Wlodec i chyba ma rację). Każdy kilometr to emocje, walka, ale i niesamowita przyjemność. Grzechu debiutował jako maratończyk, a Annika jako kibic, fotograf i menadżer. O tym wszystkim w dalszej części artykułu.



12 maja sobota - dzień przed maratonem. po całodziennym intensywnym spacerze siedliśmy wieczorem na kwaterze. Ania studiowała mapę maratonu, a ja wyliczałem o jakim czasie powinienem się pojawić tu i ówdzie, jeżeli pobiegnę założonym tempem. Właśnie tempo... Jeszcze przed wyjazdem chciałem po prostu złamać 4 godziny. Z czasem apetyt rósł i ostatecznie w sobotę zaplanowałem tempo na czas 3:40 na mecie. Na szybsze przebiegnięcie nie widziałem szans. Ślub jest tak ważnym wydarzeniem, że ma swoje prawa, więc treningów było mniej. Słabo przespana nocka w autobusie i cały dzień latania po Pradze, też nie wróżą dobrze. Postanowione 3:40 i już.

A jak to się zaczęło? Debiut maratoński raczej mieliśmy zaplanowany na jesień 2012, gdyby nie mała niespodzianka. Jakiś czas temu udało mi się wygrać na portalu www.maratonypolskie.pl darmowy start właśnie w Pradze. Grzech było nie skorzystać. Jakiś czas gdy Polski bus wyrzucał nową pulę biletów, zarezerwowaliśmy dojazd z Łodzi za rozsądną cenę. Zarysował się scenariusz: wyjazd w piątek, nocka w autobusie, sobotnie zwiedzanie Pragi, nocka na miejscu, maraton w niedzielę, nocka w autobusie i w poniedziałek rano do pracy. Niezły nocleg w Pradze udało nam się w końcu też dorwać. W akademiku na ulicy Zikova. Warunki jak w akademiku, ale stacja metra za rogiem, fajna obsługa i koszt ok. 40 zł za osobonoc w pokoju dwuosobowym. Czego chcieć więcej...

Dzień maratonu. O 8:00 jesteśmy już w centrum. Szybko się przebieram, rozgrzewam i o 8:30 przemieszczamy się do strefy startu. Mój korytarz "K", gdzie umieścili debiutantów, jeszcze pusty, ale z czasem się zapełnił. O 9:00 start. Cały czas u mnie totalny luzik, tym bardziej że w moim korytarzu "K" nikt i nic się jeszcze nie rusza. Jak się ruszyło, to miało to jedynie tempo spacerku. Jednym słowem "nis się nie zieje". Dopiero po jakichś 4 minutach, jak dotarłem do korytarza "C", a do mnie dotarła ze startu muzyka  Budricha Smetany "Wełtawa", to doszło do mnie, co się dzieję. Że to nie jest kolejny start w moim życiu, a właśnie TEN start. Przełomowy i niezapomniany. Emocje nieco mi puściły, ale na niedługo. Dobra, jestem w tyle za wszystkimi, a tu wypadałoby dogonić pacemakerów (gości prowadzących Cię do mety na określony czas) z balonikami 3:45. No to zaczynam wyprzedzać (masowo) i staram się już trzymać jakiegoś równego tempa. Jeszcze w korytarzach A i B wyprzedzam baloniki na 4:15 i wolniej. Na linii startu jestem 7:17 minut po sygnale startu heh - o ironio. Za to jest już luźno i da się fajnie biec.

Ze Starego Miasta przez Čechův most pobiegliśmy na drugi brzeg Wełtawy i tam zrobiliśmy małą pętelkę: przez Małą Stranę podążyliśmy w kierunku Mostu Karola, którym udaliśmy się w kierunku Starego miasta i przez Manesuv most zatoczyliśmy kółko. Tak minęły pierwsze 4 km. Fagment wiódł brukiem i był nieco pagórkowaty, ale mnie biegło się lekko i przyjemnie. Minąłem baloniki na 4:00 h. Dalej trasa wiodła na Holesevice, by zatoczyć kółko przez Libeňský most i wrócić na Stare Miasto. Tam był 12 kilometr i tam też stałą Ania robiąca zdjęcia i zapewniająca mnie, że "jeszcze trochę :P". Opisany w tym akapicie fragment trasy pokonywaliśmy jeszcze raz - 30 kilometrów później. 

Co byście nadążyli - poniżej trasa z lotu ptaka (A tu mapka) :



Punkty odżywcze (woda, izotonik, owoce, rodzynki, cukier, gąbki) były rozstawione co 5 km. Pomiędzy nimi znalazły się dodatkowe punkty z wodą. Co 1 km mijaliśmy zespoły muzyczne grające na żywo. Więc trzeba przyznać - organizatorzy stanęli na wysokości zadania. Co do picia. Było go na trasie tak dużo, że w pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że (jak to określił Kossak), że bierze się udział w zawodach dla biegaczy długodystansowych nietrzymających moczu ze słynnego skeczu Monty Pythona. Mnie trafiło raz - po ósmym kilometrze. Na 10 km wyprzedziłem baloniki na 3:45 i uznałem, że nie am sensu się ich trzymać, tylko trzeba dawać przed siebie.

Teraz brzegiem Wełtawy pomknęliśmy w stronę Wyszehradu. Tam był nawrót, a tuż przed nim 21 kilometr. Tyle bym przebiegł na półmaratonie, a tu jeszcze trzeba raz tyle myknąć. Dotąd cały czas biegnie mi się lekko i przyjemnie. Tempo nieco poniżej 5 min na kilometr, czyli szybciej, niż zakładałem. Mijam sporo Polaków - biegaczy i kibiców. Wzajemny doping niesie. Kibice też się spisują rewelacyjnie niezależnie od narodowości. Po nawrocie biegniemy 3 km w stronę centrum, przebiegamy na drugi brzeg Wełtawy. Tam znów przez 2,5 km oddalamy się od centrum, zawracamy i tym brzegiem wracamy. Od 32 km lecimy znów na Holesevice wspomnianą w poprzednim akapicie pętelką. A co ze mną? Na nawrotach udało mi się spotkać raz Kossaka i dwa razy Damzaca. Poza tym organizm zaczyna dawać o sobie znać. Przed 23 km zaczyna boleć mnie brzuch, ale chwilowo. Na 24 km niespodziewanie pojawia się Ania zagrzewając mnie do mykania dalej i krzyczy, że będzie ok. 32 km. Na 26 km dobiega mnie Polak, który jak powiada, pierwszy raz uczestniczy w zawodach biegowych [wow!]. Nie miał zegarka sportowego, więc czas mierzył po wyprzedzanych balonach. Tak jak ja minął balony na 3:45 wcześnie i teraz polował na te na 3:30. One z tego, co widziałem na nawrotach leciały niecały kilometr przed nami. Po jakimś czasie gostek poszedł do przodu, ale chyba go minąłem później. Po 30 km nogi dają o sobie znać. Zaczyna się walka na serio. Jest ciężej, ale tempo za bardzo na tym nie cierpi. Żeby odwrócić uwagę od zmęczenia robię wszystko, co możliwe. Odliczam kilometry do jedzenia, do Ani, modlę się. Zwalniam nieco na punktach odżywczych, co by spokojniej się dożywić i napoić i chyba w ogólnym rozrachunku jest to dobra decyzja. Na 32 km. pojawia się Ania. Krzyczę, by była na 42-im, ale ona sama miała już to zaplanowane. Tak już nieco zmęczony Walczę przez 10 km. Pod koniec, na 2 km przed metą nieznacznie przyspieszam. Przed metą słychać bębniarzy, których rytm znowu - po prostu człowieka niesie. Pojawia się też Ania. W końcu - pod nogami rozciąga się długa niebieska mata. Może to nie czerwony dywan, ale może być. 3h 28min i 56sek. po przekroczeniu linii startu wbiegam na metę. Jak by doliczyć to 7:17 min, które straciłem na początku by dojść do linii startu, to czas brutto to 3:36:53. Jestem Maratończykiem :). Do tego mega zadowolonym, bo O złamaniu 3:30 h nawet nie myślałem, a się udało.

Na mecie otrzymywało się medal - dodajmy, że ładny i torbę z wodą i izotonikiem. Poza tym uśmiechały się do mnie owoce. Pyszne soczyste owoce. No to jak się uśmiechały, grzechem by było nie pochłonąć :)

Cieszę się, że mój pierwszy maraton przebiegłem w tak niezwykłym miejscu, że wynik przeszedł moje oczekiwania i to dlatego, że towarzyszyła mi Najukochańsza osoba, która dopingowała, dokumentowała i niczym lwica walczyła z labiryntem Starego Miasta i metrem, by być wszędzie na czas. Dzięki temu wszystkiemu mój pierwszy maraton na pewno zapamiętam na zawsze.  

No, nazbierało nam się nieco tematów. Planujemy kolejne części Słowackiego Raju, gdzie polecamy wybrać się na długi weekend. Będzie też Praga naszym okiem. Teraz w weekendy mamy kilka biegów w okolicy, gdzie wracamy z sentymentem - o nich też napiszemy. No i na Boże Ciało szykuje nam się wypad do Toskanii, bo udało się złapać tanie bilety i tani nocleg :). Do zobaczenia. 

Lekka do czytania relacja Anniki z Działoszyna, gdzie byliśmy w tą niedzielę już jest :).

 

2 komentarze:

  1. 50 km w 10 godzin to nawet na prostym terenie ciężko zrobić. Ktoś tu trochę przesadził...

    OdpowiedzUsuń
  2. Komentarz chyba miał być odnośnie naszego tuptania - po Słowackim Raju. No cóż - jak widać po naszych śladach tras - można :)

    OdpowiedzUsuń