Mogę to teraz spokojnie powiedzieć. Szczęście nam dopisało. Pogoda i w drugim tygodniu naszego buszowania po Tatrach była na tyle łaskawa, że spokojnie mogliśmy wyjść tu i tam. Powdrapywaliśmy się na Orlej, przebyliśmy masyw Czerwonych Wierchów i poskradaliśmy się po jaskiniach. O tym wszystkim w dalszej części artykułu.
Jeżeli ominęła Cię pierwsza część, to znajdziesz ją tutaj.
Zapowiadali słońce słońce i tylko słońce, więc co by wysokości nie zdobywać w skwarze wstawaliśmy ekstremalnie wcześnie. Fajnie, że mieszkaliśmy nieopodal Ronda Kuźnickiego, to do szlaków dało się dobić z buta. Orlą podzieliliśmy na dwie części, dość tradycyjnie czyli pierwszego dnia od Zawratu do Granatów, a drugiego od Granatów do Krzyżnego. Dla Ani to był debiut tutaj, dla mnie na pierwszym odcinku - recydywa.
Orlą doceniam, uwielbiam i czuję przed nią respekt. Uwielbiam właściwie nawet jej preludium, czyli podejście na Zawrat od strony Gąsienicowej. Wspinasz się i widzisz, że właściwie dążysz do takiej małej szczelinki i nie wiesz co tam zastaniesz, a u góry niespodzianka, bo jest i gdzie odpocząć, a widok w stronę doliny V stawów jest jednym z tych, które są nie do zapomnienia. A to dopiero początek.
Przeplatanka z łańcuchami szła nam sprawnie. Słynna drabinka nad kozią przełęczą także (serio nie wiem o co tyle krzyku).
Powoli zaczęła nam się formować fajna grupka, z którą szliśmy już do końca. I za to kocham góry, że dają okazję do spotykania naprawdę świetnych ludzi. Na Kozim było już nieco narodu, i jak się można domyślać oszałamiające widoki.
A tutaj zdjęcie z Granatów. Słońce co prawda było jeszcze u góry, ale zdecydowaliśmy się zostawić sobie dalszą część na dzień następny. W końcu czymś się tu trzeba podelektować, a gonitwa delektowaniu się nie sprzyja.
I nastał dzień kolejny i ochota na zakończenie tematu. Przy podejściu parę lat wcześniej pogoda nie pozwoliła mi dobrnąć do Krzyżnego (weszliśmy z kumplem na Granaty i od razu z nich uciekaliśmy). Dziś musi się udać. Po drodze fajny widoczek z Buczynowych Turni:
I Krzyżne... Jak tylko zobaczyłem tą charakterystyczną polanę na siodełku, to od razu miałem łzy w oczach i zacząłem gnać jak osioł za marchewką. W końcu - udało się. Jedno z marzeń spełnione i to jeszcze z kim...
Zasłużony odpoczynek na Krzyżnem:
I idealna nagroda przy schronisku - Ice tea i szarlotka na ciepło:).
A że nagród za trud nigdy za wiele, to w niedzielę pomknęliśmy pomoczyć blade tyłki w aquaparku w Popradzie. Po drodze zahaczyliśmy o Jaskinie Bielańską. Za zdjęcia wewnątrz biorą sporo kasy, więc chętnych widoków odsyłam do wujka googla.
Moje wędrówki po tatrach dzielę na trzy okresy. Pierwszy to ten jak byłem mały i śmigałęm z rodzicami. Jako, że nic z tego czasu nie pamiętam, to ten okres się nie liczy. Kolejny, to szczyty zdobyte w tzw. "dorosłym życiu". Ostatnim okresem są wypady z Anią. W "dorosłym życiu" jakoś udało mi się jeszcze nie być na Czerwonych Wierchach. W końcu i na nie nadszedł czas. Podchodziliśmy od strony Kościeliskiej, co by zdobyć wszystkie szczyty z czerwonej rodziny, a skończyliśmy na Kopie Kondrackiej, skąd przez Halę Kondratową i Kalatówki zeszliśmy do Kuźnic.
Z Kalatówek naszła nas jeszcze ochota na podejście w górę do pustelni Albertynów. Tam miła niespodzianka. Matka Boska miała u stóp taki "blasany dzbanusek" toćka w toćkę jak nasze parzymordki na herbatę schroniskową.
We wtorek miało padać, więc wybraliśmy się tam, gdzie pogoda z grubsza zawsze ta sama - do jaskiń. Celowalismy w Mylną i Raptawicką, a że ze wszelkich sił chcieliśmy ominąć przeludnioną dolinę Kościeliską, wybraliśmy taką nieco egzotyczną, nam jeszcze nieznaną - dolinę Lejową. Dolinka króciutka, ale za to bardzo ładna.
To już okno w jaskini mylnej. Tam za oknem sunie Kościeliska.
A to polana Stoły, na którą poszliśmy by zgubić nieco czas, bo w Kościeliskiej były chyba godziny szczytu. Na polanie spotkaliśmy miłe starsze małżeństwo, a że świat jest mały - naszych krajan z Częstochowy.
W następnej części Rysy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz