23 wrz 2017

V Cross Zapaleńców - monumentalny, zaskakujący i wciąż przyjemny

"Monumentalny" to pierwsze słowo, jakie ciśnie nam się na usta, gdy myślimy o tegorocznym Crossie Zapaleńców. Taka po prostu była ta piąta edycja. Już sama liczba przeszkód robi wrażenie (31), a szybko się przekonaliśmy, że tu nie tylko o ilość chodzi.






Zdjęcia pochodzą z materiałów udostępnionych przez organizatora.

Tym razem ustawiamy się na tyłach, bo chcemy trasę pokonać razem, z przyjemnością (o ile to tak można nazwać) i bez kontuzji, bo na jesień mamy bogate plany biegowe.

Od razu na starcie dwa razy przebiegamy przez kurtynę wodną, a chwile potem mamy do "pokonania" teren pokryty pianą strażacką i nią jesteśmy też potraktowani. Wyglądamy tak, że jako piankowe ludziki w sumie moglibyśmy reklamować pewne opony ;). Piana to tylko preludium do "Śliskiej sprawy", czyli prawie pięciometrowej ściany nachylonej pod kątem 70%. Tu trzeba się wspiąć po linie, która po każdym zawodniku staje się coraz bardziej mokra i śliska. Grzechu dochodzi do samej góry, już wita się z przysłowiową gąską, ale śliskość bierze górę i chłopak zalicza uroczy zjazd prawie 5 metrów w dół i 20 burpees kary za niepokonanie przeszkody. Annika podobnie, tylko nieco niżej.


Chwilę potem gramolimy się w błocie upłynnionym, błocie śliskim i błocie jak w mordę strzelił, skaczemy przez ogień, czołgamy się pod drutem kolczastym. A to dopiero początek.

Nieźle w kość dawało przewracanie opony od traktora i "Majganka", czyli przejście nad dołem z wodą trzymając się rękoma taśmy rozwieszonej powyżej.


Potem czekały nas kolejne ścianki, na które trzeba było się wdrapać i bele siania - takie wielkie. Teraz chwila oddechu przy przestrzennych polnych widokach i kolejna porcja przeszkód. Najpierw czeka nas kolejny hicior tej edycji: "Szalka", czyli huśtawka wagowa zwana konikiem. To miłe wspomnienie z dzieciństwa trzeba było przelecieć yyy znaczy przejść wzdłuż konika.


Jeszcze przeczołgujemy się przez przepust rzeczny. Za nim trzeba przejść przez odcinek specjalny z wężem strażackim na ramionach. Fajnie, że impreza na serio ma taką strażacką atmosferę, bo to po prostu ja wyróżnia.

W lesie robi się poważnie. Jakieś ludzie z bronią (tą przez małe b) każą robić pompki. Jak już człek ma rączki zmęczone, to każą strzelać ze wspomnianej broni do dwóch celów. Jak nie trafiasz, to pompujesz dalej.


Dalsza droga w lesie przyozdobiona została siatkami, oponami, ścianką, przyrządem z jakiejś osiedlowej siłowni i tym podobnymi. Jak co roku trzeba było pokonać okazały rów gramoląc się w siatce.

Po wyjściu z lasu znowu czyhają na nas ścianki, równoważnie i drut kolczasty. kolejny monumentalny przez duże M "Labirynt". Tego pieruństwa słowami opisać się nie da, bo słowa nie oddadzą jego ogromu i niesamowitości. O ile przekleństw błądzących zawodników ta biedna kukurydza się nasłuchała, o ile łez czystej radości zrosiło ziemię u wyjścia. My kluczyliśmy z coraz większą grupą błądzących chyba niecały kwadrans i na serio wyszliśmy pełni podziwu.


Teraz biegło się już coraz lepiej, bo człowiek wiedział, że koniec jest blisko. Jeszcze tylko jakaś ścianka, jeszcze tylko stawik do przepłynięcia, jakieś szuwary i meta. Yyyyy czekaj traktora ktoś przed metą postawił. No więc jeszcze tylko jakiś traktor do przebrnięcia pod spodem iiiiii meta :).

A na mecie jak co roku: przy ognichu mozna upiec kiełbaskę, na stołach czekają owoce i ciasta (pyszne domowe!!!), a ludziska wymieniają się wrażeniami. Jest gościnnie, niemalże rodzinnie, po prostu miło.

0 komentarze:

Prześlij komentarz