24 kwi 2017

II Na przijmo bez Gaszowice i okolice - nasz debiut na długiej trasie

W zeszłym roku były to dla nas bardzo ciekawe zawody. Grzechu zapomniał butów i kompasu, zaliczyliśmy tu pierwszą rajdową krew i mimo takich "przygód" zwyciężyliśmy na trasie 15 km. Mapa była dokładna i łatwa, a okolice kilka razy nas zaskoczyły. Postanowiliśmy, że tegoroczną edycję wybierzemy, jako debiut na dłuższej trasie. Byliśmy bardzo ciekawi, co jeszcze osobliwego skrywają tutejsze okolice. O tym przeczytacie w dalszej części posta.


Organizatorom udało się nawiązać współpracę z fundacją PKO. Zawodnicy mogli wpisać się na dodatkową listę i przebiec trasę ze specjalnym identyfikatorem. W zamian fundacja przekazała darowiznę po 10000 zł na Julkę i Franka - dwoje dzieci, które zmagają się z chorobą. W ten sposób nam zawodnikom udało się realizując naszą pasję, przyczynić się do czegoś dobrego.

Nasza trasa startuje jako pierwsza. Dostajemy mapy. Widać na nich dwa miejsca lekko poobracane (takie pięciokąty). Pierwszy punkt nasunął nam się szybko - to będzie G, bo najbardziej nam nie pasuje do reszty trasy i do tego wygląda na łatwy do zdobycia. Potem chcemy oblecieć punkty J, B, (bo między nimi są duże odległości więc zdobędziemy je póki nam się jeszcze chce) następnie C, D i tak dalej.


Po starcie lecimy samotnie na południe. Ten wariant wydaje nam się optymalny i mało ryzykowny, a nie chcemy już na początku błądzić. Nasz ślad na mapie oznaczony jest ciemnozielonym kolorem.  


Jest rześko, wietrznie, deszczowo. Wiemy, że pogoda poprawi się dopiero za dwie godziny. Po drodze mijamy szyb Dicke i ponad stuletnie budynki. Rok temu zachwyciła nas Cecylia, a jak widać w tej okolicy takich perełek jest więcej.


Wbiegamy w las i zaczynają się lekkie schody, bo ścieżki się rozmnażają jak króliki. Opis punktu to ruiny w starym szybie. Nie wiemy w sumie czego szukać - wieży, czy dziury. Na szczęście pojawia się Daniel z kategorii męskiej, który nieco nas naprowadza, a i teren zaczyna się układać, jak na mapie. Punkt G zdobyty. Szkoda, że człowiek pędził w owczym pędzie, bo podobno tamże limby sobie rosły. 

Po drodze Grzechu postanowił zmienić taktykę - lepiej drogi się układają do punktu F niż J, więc lecimy na północ.

 
Tuż za torami mijamy jakąś bramę startową. Jak widać w ten weekend było zawodów jak mrówków. 


W lesie idzie nam sprawnie - ścieżki są szerokie i zgodne z mapą. Po drodze pojawia się nawet bajorko z kaczkami w zestawie.


Na końcu wpadamy w iście błotnisty tor chyba dla quadów. To było błoto z gatunku tych śliskich błot. Jak tylko udaje nam się z niego wydostać, zdobywamy punkt F.

Po drodze do punktu E dzieje się tragedia. Spotykamy tubylców z trasy 15 km, ale za nimi nie lecimy, obieramy ścieżkę, która szybko dramatycznie skręca i parszywie się kończy. Teren jest upiornie podmokły i błotnisty. Błoto tym razem jest lepkie i coraz bardziej doczepia się do butów. Udaje nam się wrócić na asfalt. Potem już idzie dość gładko. Punkt jest na skraju zagajnika. Las nieco się rozrósł w stosunku do mapy, więc poszukiwania zajmują nam sporo czasu, ale przy współpracy z innymi ekipami - po jakimś czasie udaje się.   


Droga do punktu A z początku jest dość prosta. Dobijamy drogą do Zwonowic i udajemy się dalej w las. Mijamy dwie przecinki i pomiędzy drogą, a przecinką wbijamy się między drzewa i szukamy dolinki. Wbiliśmy się nieco za późno, więc trochę buszujemy, bo teren tam pofalowany na bogato i trochę tych dolinek było.


Z punktem D mamy problem, bo nasza droga na mapie skręca nie tam, gdzie trzeba. Możemy iść na południe drogami i nadrobić sporo dystansu, albo nieco ryzykownie wbić się w las i lecieć na azymut. Wybieramy wariant ryzykowny. Za zakrętem drogi, dalej ciągniemy +- na zachód. Mamy sporo szczęścia, bo pojawia się ścieżka. Po chwili przeżywamy dramat, bo pojawia się znikąd jakaś ogromna skarpa. Ścieżka za skarpą zamienia się w zarośniętą, ale solidną przecinkę, więc jest nieźle. Jak tylko dobijamy do konkretniejszej drogi, to schodzimy nią do Górek Śląskich, by po chwili znowu wkroczyć w las. Punkt ma się znajdować nieco bardziej na zachód niż został wydrukowany na mapie. Trafiamy na niego bez większego problemu, bo kręci się przy nim kilka ekip idących w przeciwną stronę.


Odbijamy droga na południe. Docieramy do głównej drogi i torów. Przecinamy je. Za torami pojawia nam się ścieżka. Trochę się zastanawiamy, czy uda nam się przebrnąć przez stawy i kanały między nimi, ale przed nami sunie kilka ekip męskich i się nie wracają, więc jest nadzieja.


Udaje się - jest kładka, nawet urokliwa. Biegniemy teraz wzdłuż stawów i liczymy je. Trafiamy na przewrócone drzewo z punktem C. Myk w tym, że drzewo przewróciło się nad kanałem, a punkt oczywiście znajduje się po drugiej stronie. Aha drzewo jest śliskie. Tu znowu spotykamy się z ekipami męskimi i widzimy, że kanał można po prostu przekroczyć wodą.Grzechu mimo protestów Anniki przenosi ją na drugi brzeg i podbijamy punkt C.


Trafiamy na drogę ze ścieżką edukacyjną, która podprowadza nas do Adamowic. Tu w sklepie uzupełniamy płyny. Dalej drogami dobiegamy do lasu Życzyńskiego. Annikę łapią bóle tu i ówdzie. Trzeba przyznać, że zimę mamy słabo przebieganą, jak na rodziców przedszkolaka przystało i teraz to wychodzi. Tempo nam spada, ale nie poddajemy się. Pola dookoła są nawiezione obficie i atmosferycznie. W lesie udaje się dokładnie odliczyć przecinki i trafić na punkt B.


Punkt zawieszony jest na podwójnym drzewie.


Drzewa na serio się dość ciekawie łączą.


Lecimy teraz do Dzimierza, by z niego atakować punkt J. Jak tylko wybiegamy z lasu, to Szarlota dała znać, że nas widzi. To ta piramidalna hałda, która była nam kompasem rok temu.


Droga do punktu J wydaje się na mapie prosta. Za stawami, tuż przed laskiem ktoś drogę zaorał i obsiał.


Przebiegamy boczkiem, boczkiem - co by szkód nie narobić, a przy lasku droga z mapy się odnajduje. Udaje nam się przyłapać sarnią rodzinkę chyba na lunchu.



Na punkcie J dostajemy zadanie specjalne - dwoma liniami podzielić tarczę zegara na trzy części tak, aby w każdej z nich suma cyfr była taka sama. Zadanie jest nieco trudniejsze, jak się ma ponad 30 km w nogach ;).


Do punktu I obieramy wariant może nie najkrótszy, ale bezpieczny. Asfaltu nam już nieco brakuje, to korzystamy, że jest. Jedynym małym problemem jest znowu zaorana droga tuż za punktem kontrolnym, ale idzie gładko. Wzdłuż lasu czaił się elektryczny pastuch, ale nie dopadł nas :). W znalezieniu punktu bardzo pomaga dołączone do mapy zdjęcie satelitarne.

Na koniec zostawiamy najłatwiejszy punkt - punkt H. Docieramy asfaltem, w słoneczku, normalnie luksus. Tu spotykamy Agnieszkę i Michała z ekipy obsługującej zawody. Mówią nam, że chyba jeszcze żaden MIX nie dotarł na metę. Trochę jesteśmy zaskoczeni, w końcu od Adamowic tuptamy wolniej.


Przed nami ostatnia prosta. Na oko 4 km. Łykamy żelki, dopijamy izotonik i ruszamy. Siły wracają i nawet podbiegi nam nie straszne. Od centrum Gaszowic droga już idzie tylko w dół. Grawitacja pomaga. Wpadamy do biura zawodów bardzo zmęczeni, ale szczęśliwi. Potwierdza się, że zajęliśmy wśród mixów pierwsze miejsce.

W biurze zawodów "na bogato" każdy dostaje niesamowitą porcję pysznego bigosu, są słodkie bułki, owoce, słodycze, kawa, herbata, woda. Organizatorzy rozmawiają ze wszystkimi, panuje na serio fajna atmosfera.

Na przijmo bez Gaszowice i okolice to naprawdę sympatyczna impreza w bardzo ciekawych okolicach. Widać że organizują to osoby, które same biegają. Wielki plus dla organizatorów za rozkręcenie przy okazji akcji charytatywnej dla Julki i Franka. Debiut na długiej trasie uzanjemy za udany ;).

PS. A żebyście wiedzieli, co tam się wyprawiało na trasie rodzinnej... Były fajne rysunkowe mapki i bardzo ciekawe zadania dla całych rodzin. Jak ktoś chciałby nieco przegonić szkraby na świeżym powietrzu, to spokojnie może to tu uczynić.

0 komentarze:

Prześlij komentarz