8 wrz 2015

III Cross Zapaleńców - pałka, zapałka, dwa kije, kto nie przeskoczy, ten tyłek zmoczy

Chochoł urósł, Wally zyskał braciszka, zadebiutowało Akwarium. Jak nie wiecie o co chodzi, to zapraszamy do dalszej części posta. Tam relacja Anniki z III Crossu Zapaleńców.

"Nigdy nie lekceważ przeciwnika" to prawda życiowa dobrze znana, lecz tym razem trochę zapomniana. Przed startem w ubiegłorocznej edycji Annice towarzyszył stres, a po głowie chodziło wciąż to samo pytanie: "czy da radę". Pokonała ją wtedy tylko jedna przeszkoda "Wally", a stres okazał się nie uzasadniony. Zatem do startu w tym roku podeszła lightowo (z tego lightu zapominając nawet o rękawiczkach, co pisząc ten tekst odczuwa przy każdym kliknięciu - aułuuuuuu ;). Trasa w tym roku okazała się trudniejsza i bardziej wymagająca, czyli in plus dla organizatorów - bo nie spuszczają z tonu.

W tym roku można było pobiec na dystansie 5 lub10 km. My wybraliśmy dychę, bo jak się bawić to się bawić ;) Obie trasy wystartowały wspólnie z boiska sportowego szybko wychodząc na szutrowe polne ścieżki. Ogólnie cała jedno pętlowa trasa prowadziła głównie drogami gruntowymi i leśnymi. 
Pierwsza przeszkoda: alcatraz: czołgamy się:


Chwila biegu i już na horyzoncie majaczy następna przeszkoda: zjeżdżalnia. Bez rozpędu tu ani rusz ;)

 
Następnie przekonujemy się, że równowaga to podstawa - forsujemy ciąg równoważni.

Potem jest...hmmm...zadanie zagadka. Trzeba zapamiętać kod przyporządkowany ostatniej cyfrze z numeru startowego dla mojej trójki to: 1438. O co come on - nie wiem, na prawdę nie wiem. Może to tak dla jaj, żeby nie biec z pustką w głowie. Jak co - numer pamiętam po dziś dzień. ;).

Jest też znany z poprzedniej edycji kocur, czyli ścianka - płot. Kocur duży jest, ale dzięki żerdziom łatwy do przejścia.

Kilka przeszkód mamy już za sobą. Biegniemy teraz lasem, gdzie czai się kolejna przeszkoda: dla mnie jedna z trudniejszych - czarna rozpacz. To wysoki mur z połączonych łańcuchami opon. Chybotliwa konstrukcja. Jeden z zawodników przytrzymał mi ciąg opon. Bez tego wspinaczka była by trudna. Dzięki :).

Chwila i biegu i znów trzeba zniżyć się do parteru by pokonać udoskonalonego w tym roku bring Sally up, bring sally down (seria ścianek do pokonania raz górą, raz dołem).

Prawdziwym wysysaczem energii okazuje się wąwóz. Na początku pokonujemy go chybotliwym zielonym mosteczkiem. Potem grzęźniemy w matni, czyli musimy dostać się na drugą stronę po zawieszonej siatce. Sitaki są dwie. Trzeba podskoczyć by się do nich dostać. Mnie but wpada miedzy oczka i nie mogę wyciągnąć nogi. Tu też ktoś przychodzi z pomocą. Część wąwozu trzeba pokonać jak Janosik: góra-dół-góra-dół. Część dołem-wcale nie łatwiej, bo pełno tu liści, korzeni, butelek i jeżyn. Na końcu wąwozu czeka nas linoskoczek czyli most linowy.

W lesie trafiamy na pajęczynę ze sznurków, czyli tarantulę, labirynt skonstruowany z taśm i folii oraz na szalony sen wariata. Ten ostatni to taka namiastka Walking dead. Po upiorach czeka na nas z "pozdrowieniami" facet z piła mechaniczną - prawdziwą ;).

Potem jest bunkier i  pola, gdzie silny wiatr był sam w sobie dodatkową przeszkodą. Na polu w tym roku wyrósł chochoł gigant. Za chochołem - rów (jeszcze bez wody;) i dżdżownica, czyli Panie Kochany znowu się trochę czołgamy ;). To jeszcze nic, bo w oddali piętrzą się już dwie konkretne ściany, czyli ulubieniec Grzecha - Wallyz braciszkiem. Tym razem dzięki pomocnej dłoni dałam im radę. Yeeeesss!


Tu wydawało mi się, że najgorsze już za mną. O jak bardzoooo się myliłam.

Na końcu polnej drogi spokojnie czaił się dołek z błotem, czyli bagno - trzeba zmoczyć buty. Na razie tragedii nie ma, ale tuż obok jest kolejny, gdzie zaliczam spotkanie trzeciego stopnia z glebą, bo tu głębokości nie szczędzono. Na koniec nie pozostało nic tylko zjechać mokrym tyłkiem ze zjeżdżalni ;)


Dzięki błotku dobrze było widać, którędy człowiek dalej ma zasuwać :)
 

Przeskakuję dwa autka i w długą, bo słychać, że meta już tuż tuż. O jak bardzooo się znów myliłam.

 

Może meta była nie daleko, ale za wąskim rowem melioracyjnym zassawajacym co rusz  buty i za stawem po szyjkę, którego muł zassawał nogi ze zdwojoną siłą. Bidak - ten co nie umie pływać (czyli ja). :)

Smagnięta na koniec pokrzywami i ostami wybiegam na ostatnią prostą, pokonując rusztowanie i lądując na mecie jako czwarta dziewczyna.

Po biegu: prawdziwa uczta dla biegacza: domowe ciasta, owoce, bułki, kiełbaska z ogniska, soki i inne napoje. Słowem na bogato. Lipa trochę z przebraniem. Jeden prysznic i dwie łazienki-trochę mało, ale w sumie nie można mieć wszystkiego ;). Na mecie każdy uczestnik - zapaleniec otrzymał oryginalny medal: zapałkę gigant. W pakiecie startowym była super koszulka: co ważne - nie zaśmiecona logami sponsorów.

PS. Wielkie dzięki zawodnikom i strażakom, którzy pomagali przy przeszkodach :) - to też czyni ten bieg niesamowitym. Piotr z ekipą stworzyli świetną imprezę i nie spuszczają z tonu. Nam pozostaje tylko się tradycyjnie odgrozić - my tu jeszcze wrócimy :).

4 komentarze:

  1. Świetna relacja! Brawo!

    OdpowiedzUsuń
  2. O to już chyba wiem komu pomogłem na matni :D Miałaś różowe adasie? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Na crossie byłam białymi asicsami ;-) więc to nie ja ;-) Fajnie, że wyciągnęłeś pomocną dłoń:-)

    OdpowiedzUsuń