26 maj 2013

Dwa majowe biegi (Działoszyn, Strzebiń) - relacja

Kalendarz biegowy w maju jest gęsty jak... mo - gęsty. My w tym roku musieliśmy wybrać te imprezy, w których chcemy uczestniczyć. Wybraliśmy Działoszyn, Strzebiń i Rudniki. Te ostatnie wypadły z racji innej imprezy rodzinnej. A jak było w Działoszynie i Strzebiniu przeczytacie w dalszej części posta. Tam również galeria z Działoszyńskiej Dziesiątki.



IV Działoszyńska Dziesiątka
To jeden z tych biegów, na których nie może nas nie być z prostego powodu - z przyjemnością przyjeżdżamy tu od pierwszej edycji. Tej imprezie łatwo być wiernym, bo organizuje ją sympatyczny ksiądz biegacz i widać, że wkłada w to dużo serca.


Działoszyńska trasa jest nieco wymagająca - składa się z dwóch pętli, a każda z nich zaczyna się niezłym podbiegiem. Jak Annika zwykłą mawiać: każda górka ma dwa końce, jak jest podbieg, to zbieg też się znajdzie. W Działoszynie tak właśnie jest, a potem sunie się fajną drogą wzdłuż Warty. Nawet przez chwilę na trasie pojawia się las - wybawienie w czasie upału.


Annika w tym roku szła z kijami, Grzechu i Sister biegli, a rodzice i nasz Szkrab nam kibicowali. Tradycyjnie spotkaliśmy tu masę znajomych z Zabieganych i innych zaprzyjaźnionych klubów, tradycyjnie Annika i Sister powskakiwały na podium i tradycyjnie wracaliśmy z bardzo dobrymi humorami. Do Działoszyna na bieg warto przyjeżdżać :)

IV Działoszyńska Dziesiątka - galeria (foty Grzecha, Anniki i Matuli)

VII Parafialny Bieg św. Urbana - Strzebiń 
W 2009 r. zaliczyłem tu pierwszy swój start w życiu i wyjechałem stąd z krakowską suszoną. W 2010 r. zyskałem tu życiówkę - 40 minut z hakiem. W 2012 wyjechałem stąd z rowerem. W tym roku zyskałem fajnego pacemakera.

Marcina udało mi się wyprzedzić w Działoszynie gdzieś na ostatnich kilometrach i przybiegliśmy tuż po sobie. Tu zgadaliśmy się na starcie, że lecimy razem i założyliśmy czas, jaki chcemy osiągnąć. Trasa w Strzebiniu jest przyjemna na pierwszych dwóch kilometrach i ostatnich. Cała reszta to walka z górkami, którym z pozoru nie ma końca. Ledwo wbiegasz na jedną, a już pojawia się następna. Mój pacemaker towarzyszył mi do 8 km i to właśnie dzięki niemu udało mi się choć trochę nie myśleć o tych pieruńskich górkach. Po 8 km droga wiedzie już +- w dół do mety.

Z jednej strony kocham tą imprezę z sentymentu, z powodu niepowtarzalnej atmosfery i świetnej ekipy. Z drugiej strony jak myślę o tej trasie, o tych górkach - to mi się nie chce. Cóż jak dotąd to właśnie owa niepowtarzalna atmosfera i ludzie sprawiają, że jednak się chce i to jak :). Polecam.

0 komentarze:

Prześlij komentarz